środowisko naturalne/ekologia turystyka/wypoczynek nauka/edukacja/szkolenia
Żuławy – potencjał regionu tkwi w ludziach - wywiad
Z dr Aleksandrą Paprot-Wielopolską z Instytutu Antropologii Wydziału Historycznego UG rozmawia mgr Magdalena Nieczuja - Goniszewska, rzeczniczka prasowa Uniwersytetu Gdańskiego.
- Skąd u Pani, jako naukowczyni, fascynacja Żuławami?
- Urodziłam się na Żuławach, niedaleko Malborka, w miejscowości Stara Kościelnica, i zawsze mnie interesowało to, co jest wokół mnie. Podczas wycieczek mijałam różne stare domy, a w Stogach, w pobliżu Malborka, największy cmentarz mennonicki, który mnie fascynował. Żuławy to dość płaska kraina, więc kiedy byłam nastolatką, idealnie nadawał się do eksplorowania rowerem. Miałam też prababcię, która przyjechała z Kielecczyzny, bardzo interesowało mnie to, jak się tutaj znalazła.
Takie poszukiwania wokół siebie i opowieści rodzinne doprowadziły mnie na kulturoznawstwo na Uniwersytecie Gdańskim. Tu rozwijałam swoje zainteresowania w Studenckim Kole Naukowym „Mozaika” pod opieką prof. Aleksandry Wieruckiej. Mogłam rozwijać pasje regionalne w towarzystwie kolegów i koleżanek ze studiów. Dużo zawdzięczam również Oli Wieruckiej, która wspierała mnie w moich zainteresowaniach, dziś postrzegam ją jako swoją pierwszą mentorkę. W 2010 roku trafiłam na badaczy z uniwersytetu w Poznaniu, którzy prowadzili badania na Żuławach Elbląskich. To byli etnolodzy. A u nas etnologia wtedy jeszcze raczkowała. Nie jeżdżono na Żuławy. Zainteresowały mnie więc te badania poznańskie i poszłam znowu za kolejną mentorką - obecną prof. Anną Weroniką Brzezińską. I tak kontynuowałam tę pasję do Żuław.
- Kim byli tutejsi osadnicy? Skąd przybyli?
- Zwykle to była ludność z Kresów Wschodnich, z Polski Centralnej i Południowo-Wschodniej. Później, w 1947 roku, przybyła tu również ludność ukraińska i łemkowska w ramach akcji „Wisła”, a także reemigranci z Francji, więc na Żuławach stworzył się tygiel kulturowy, który jeszcze ponakładał się na zaszłości przedwojenne. Wcześniej mieliśmy tu także Krzyżaków, którzy zainicjowali stworzenie żuławskiego systemu melioracyjnego. Potem pojawili się mennonici - anabaptyści z Niderlandów -mieszkała tu też, ale trochę mniej liczna, ludność polska czy nawet żydowska. Żuławy zawsze były wielokulturowe.
- Część mennonitów sympatyzowała z nazistami. To historia, o której zbyt często się nie mówi, ale powoli historycy zaczynają odkrywać te karty. Mennonici, którzy z założenia byli pacyfistami, nie mogli sięgać po broń przeciwko bliźnim, jednak ówczesna sytuacja wpłynęła na dokonanie przez niektórych takiego wyboru. Po wojnie uznano ich za Niemców. A ludność niemiecka musiała te ziemie opuścić: cała część obecnej Polski Zachodniej i Północnej, czyli Śląsk Opolski, Dolny Śląsk, Ziemia Lubuska, Pomorze Zachodnie, Środkowe i Wschodnie, teren Wolnego Miasta Gdańska, Żuławy, Powiśle, Warmia i Mazury, zostały objęte przymusowymi wysiedleniami mieszkańców uznanych za Niemców. Pojedynczy mennonici, Niemcy i niektóre rodziny zostawały na wsiach żuławskich i były tu jeszcze w latach 60. XX wieku. Osadnicy, z którymi rozmawiałam, wspominali, że tuż po wojnie w niektórych wsiach pozostały jeszcze Niemki. Były to kobiety z różnymi traumami, samotne, z doświadczeniem gwałtu przez żołnierzy Armii Czerwonej. Wspólnota trudnego doświadczenia wojennego była czymś, co ludzi łączyło. Potem były akcje łączenia rodzin niemieckich, więc ci, którzy jeszcze w latach 50. XX wieku tu byli, wyjeżdżali z Polski. Zdarzało się, ale rzadko, że autochtoni w ramach małżeństw mieszanych pozostali na Żuławach. Od tych, którzy pozostali, po wojnie nowi mieszkańcy czerpali wiedzę, jak na przykład zajmować się uprawą buraka cukrowego.
Ludzie przyjechali z tzw. piasków - z obszaru kieleckiego, lubelskiego i podkarpackiego, gdzie ziemia nie była tak urodzajna. A na Żuławach gospodarowano na madach rzecznych. Tam siali grykę, żyto, a tu pojawiły się buraki cukrowe. I co z nimi robić? Komunikacja była możliwa, bo byli też osadnicy, którzy poznali język niemiecki jako robotnicy przymusowi w III Rzeszy. Spotkałam się też z przypadkami osadniczek - wówczas młodych dziewczyn, które miały po kilka, kilkanaście lat i wspominały, że z tymi Niemkami-autochtonkami przyjaźniły się jeszcze w latach 50. XX wieku i mają z nimi wspólne zdjęcia. Ale potem te koleżanki wyjechały i kontakt się urwał.
- Wspomniała Pani, że urodziła się w Starej Kościelnicy, niedaleko Malborka. Mówiła Pani przed chwilą i o Żuławach, i trochę o Powiślu - proszę określić granice tego terenu, bo jest on bardzo duży - zaczyna się właściwie jeszcze w Gdańsku.
- Tak - gdańska Olszynka to już Żuławy, w Gdańsku-Lipcach jest nawet dom podcieniowy, którego współczesne losy są dosyć skomplikowane. Najprościej można powiedzieć, że tam, gdzie jest płasko i poniżej poziomu morza, to na pewno są Żuławy.
- Depresja i kanały…
- U góry od wybrzeża Żuławy oddziela pas Mierzei Wiślanej. Mamy trzy części: Żuławy Gdańskie, Wielkie Żuławy zwane malborskimi i Żuławy Elbląskie, które kończą się w okolicy jeziora Druzno. Żuławy zaczynają się w miejscowości Biała Góra, gdzie rzeka Nogat uchodzi z Wisły. To bardzo urokliwe tereny. Ze względu na system polderowy i melioracyjny o Żuławach niekiedy mówi się „Mała Holandia”. Często te nawiązania do Holandii odnajdujemy w materiałach marketingowych, promocyjnych i w nostalgii za wiatrakami. Powiśle to już Sztum i Kwidzyn. Niektórzy zaliczają do Powiśla Malbork, ale jak przyjrzeć się promocji miasta, to idzie ona w kierunku narracji żuławskich, choć faktycznie już tam zaczynają się te powiślańskie charakterystyczne wzniesienia.
- Mówiła Pani, dlaczego Żuławy Panią zafascynowały, ale dlaczego zdecydowała się Pani pisać o tym miejscu z perspektywy ludzi, którzy pojawiali się tu po wojnie?
- Istotny wpływ na mój rozwój naukowy miały kobiety w różnych momentach mojego życia. W szkole prowadziłam gazetkę szkolną i chciałam być dziennikarką, żeby właśnie rozmawiać z ludźmi. Pisałam więc artykuły, reportaże do „Gazety Malborskiej”. Pierwszy artykuł był o cmentarzu mennonickim, potem o mojej prababci, która przyjechała po wojnie na Żuławy. Nie wiedziałam, że jest coś takiego jak etnologia. Stąd pojawiło się wspomniane wcześniej kulturoznawstwo i już podskórnie czułam, co mogę robić, jak wykorzystać moje zainteresowania. Antropologia kulturowa dała mi możliwość, żebym robiła to, co lubię, czyli rozmawiała z ludźmi. Najczęściej z osobami starszymi, które mają największe doświadczenia i bagaż życiowy. Obecnie pasjonuję się metodą wywiadu biograficznego, historią mówioną. Ona daje możliwości poznania doświadczenia jednostki i spojrzenia na to, jak z perspektywy czasu nadaje sens swojemu życiu i określonym zdarzeniom, na przykład przesiedleniu albo temu, jak odnajdywała się na Żuławach, w jakie relacje wchodziła z ludźmi z różnych regionów.
- Czy cała Pani rodzina, jak wspomniana prababcia, przyjechała z Kielecczyzny?
- Dwóch dziadków i jedna babcia z Kielecczyzny, a druga babcia z Grodzieńszczyzny, z terenu dzisiejszej Białorusi. Ona przyjechała w ramach tzw. repatriacji, chociaż to nazwa propagandowa, bo przecież tam była kiedyś Polska.
- Czy ich doświadczenia też udało się Pani spisać?
- Przyznam, że dziadków nie udało mi się nagrać, bo bardzo wcześnie zmarli. Myślę, że kierunek moich badań to też wyraz jakiejś mojej tęsknoty za nimi, brakiem ich wspomnień, których nie usłyszałam. Wielu osadników, z którymi rozmawiałam, tych najstarszych, już też nie żyje, bo pierwsze wywiady przeprowadzałam jakieś 15 lat temu. Gdy w zeszłym roku chciałam zrobić powroty w teren, to już tych osób było bardzo mało, a wtedy nagraliśmy ponad 400 rozmów na Żuławach.
- Co się dzieje z tymi nagraniami?
- Wówczas nie było takich technologii, żeby tworzyć archiwum. Wszystko było na płytach CD i spisywaliśmy po prostu wywiady według kwestionariusza na temat dziedzictwa i doświadczeń osadników. Na tej podstawie opracowano książki – kilka tomów tematycznych, na przykład na temat oswajania obcego dziedzictwa kulturowego czy krajobrazu społeczno-kulturowego Żuław Elbląskich.
- Czy prowadzi też Pani inne badania, na przykład dotyczące życia codziennego na Żuławach? Czy, żeby zrozumieć te zmiany, które zachodziły tu po wojnie, badała Pani zwyczaje wcześniejszych mieszkańców?
- W związku z moim doktoratem zajmowałam się głównie kreowaniem tożsamości na Żuławach po 1989 roku, bo to jest ten moment, kiedy mówimy rzeczywiście o odblokowaniu i demokratyzacji pamięci. W PRL-u w zasadzie wszystko było oparte na micie narodowym słowiańszczyzny, że „stare ziemie piastowskie wróciły do macierzy”. Nie mogła wybrzmieć ta historia poniemiecka. Przeglądałam działalność różnych instytucji pozarządowych, zapiski mieszkańców zwykłych małych miejscowości, którzy w ramach boomu poszukiwania korzeni po 1989 roku czuli potrzebę powiedzenia, że te Żuławy nie są tylko poniemieckie, ale też są już ich, że oni też budują tu swoją już kilkupokoleniową historię. To zaczęło się dziać wśród osób z trzeciego pokolenia osadników, a z drugiego, które już tu się urodziło. Obserwowałam też, jakie strategie, narracje obierają na temat przeszłości różne instytucje. Pierwsze było zachłyśnięcie się tematem mennonitów do tego stopnia, że wszyscy teraz myślą, przyjeżdżając na Żuławy, że w zasadzie tam sami mennonici żyli, a to nieprawda, bo odsetek mennonitów nie był aż tak duży. Natomiast to, w jaki sposób przekształcili ten krajobraz kulturowy, zagospodarowali, adaptowali do swoich potrzeb, to robi wrażenie. Niestety powstało wiele mitów, z którymi próbują różne instytucje walczyć, na przykład że to dzięki menonitom Żuławy istnieją, bo oni je zmeliorowali, a to nieprawda. Zapoczątkowali to Krzyżacy, a mennonici udoskonalili. Ale to jest nośne, bo też przez wiele lat Żuławy były przedstawiane jako krajobraz dla konesera. Dla kogoś, kto potrafi wejrzeć w głębsze warstwy regionu, żeby go docenić.
- Ten region, prawdę mówiąc, jest trochę taki… płaski i dla niektórych monotonny - nie ma plaż, wzgórz, lasów…
- Jeśli ktoś polecał kiedyś Żuławy do zwiedzania, to ewentualnie w okresie wakacyjnym, kajakiem albo rowerem. W listopadzie jest szaro, buro i ponuro, a do tego jest bagniście i lepiej wybierać się na spacery w kaloszach. Mi się ten krajobraz bardzo podoba, daleko widać horyzont, ale to trzeba nauczyć się doceniać. A teraz Żuławy robią się modne. Obserwuję taki trend, że ludzie z Trójmiasta kupują stare domostwa poniemieckie, drewniane, podcieniowe i remontują je, również dostając ministerialne dotacje. Potencjał tego regionu tkwi w ludziach, i to widzę w moich badaniach. Rozmowy z ludźmi i to, jak ci ludzie ten region przekształcają, jak wykorzystują zasoby kultury, które już tu są. Dom podcieniowy w Cyganku–Żelichowie został zaadaptowany na gospodę, gdzie serwuje się dania inspirowane kuchnią mennonicką, a także podaje się ser Werderkäse czy kiełbasę mennonicką. Ale oprócz tego w menu znajdziemy babkę ziemniaczaną, która nawiązuje do powojennej historii osadników z Kresów. Powstają takie hybrydy kulturowe – element kresowy z elementem mennonickim. Jeżdżąc po Żuławach rowerami, trafiliśmy kiedyś w miejscowości Władysławowo pod Elblągiem na stowarzyszenie, którego członkinie założyły stroje inspirowane strojami mennonitów i serwowały pierogi inspirowane z kolei przepisami babci z Kresów. To pokazuje istotę Żuław - tutaj rzeczywiście ścierają się, mieszają i łączą elementy kultury. W ten sposób powstaje coś nowego.
Mieszkańcy Żuław często porównują się z Kaszubami i Kociewiakami, bo tam jest bardzo wyraźna kultura i wielopokoleniowe tradycje. A na Żuławach mieszkańcy też chcą mieć na przykład swój strój ludowy. Najlepiej, żeby był kolorowy, bo kobiety z Kaszub i Kociewia na przeglądach mają kolorowe stroje. Często dostaję zapytania z kół gospodyń wiejskich o to, jak wyglądał tradycyjny strój żuławski, bo chciałyby sobie taki uszyć. Na Żuławach tak naprawdę ten strój się po prostu nie wykształcił.
- Dlaczego?
- Są różne teorie. Jedna z nich mówi, że chłopi, gburzy, byli tak zamożni, że nie czuli potrzeby zaznaczania przynależności jakimiś strojami, na przykład nie wytwarzali haftów. Na Kaszubach ten kolorowy haft został zapoczątkowany przez Teodorę Gulkowską po to, żeby ludność w jakiś sposób mogła dodatkowo zarobkować. Tutaj rzeczywiście - patrząc na Żuławy Gdańskie - niejeden gospodarz był bardziej zamożny niż mieszczanie gdańscy, więc nikt nie czuł potrzeby zaznaczania przynależności do Żuław haftem lub zarabiania na nim. Na początku XX wieku powstał pomysł stworzenia haftu żuławskiego. Jego motywem przewodnim jest pałka wodna nawiązująca do krajobrazu. Ale to się nie przyjęło.
Różne społeczności szukają innych form wyrazu. Kobiecy strój mennonicki znajduje się w Żuławskim Parku Historycznym. To strój w ciemnej kolorystyce, z białym czepkiem. Strojów protestanckich nie wyróżniał zbytek i krzykliwe kolory. I taki strój nie jest atrakcyjny, nie przykuwa wzroku na imprezach, więc siłą rzeczy tworzy się takie misz-masze inspirowane innymi regionami. I to dobrze oddaje specyfikę Żuław, bo są tu ludzie pochodzący i z obszaru krakowskiego, i z lubelskiego. Ja, jako etnolog, przyglądam się temu i nie oceniam. Jestem ciekawa wręcz, co z tego będzie. Może za 100 lat okaże się, że z tych pomysłów wytworzy się „oryginalny” strój żuławski?
Silne sąsiedztwo Kaszub powoduje potrzebę budowania żuławskiej tożsamości, wywołuje chęć zaznaczenia jej w jakiś sposób. Chociaż nie mamy swojego języka, nie mamy stroju. Nie ma też gwary, która występuje już na Powiślu. Mówi się o gwarze malborskiej, ale to już inna specyfika kulturowa. Gospodarze na Żuławach posługiwali się dolnoniemieckim, którym oczywiście po ich wyjeździe po wojnie nikt tu się nie posługiwał i nawet nie chciałby go używać. W okresie przedwojennym dużo osób z Kaszub jako pracownicy sezonowi przyjeżdżało pracować u tzw. bauerów. Oni po wojnie czasem tu pozostawali.
- To, o czym Pani mówi, brzmi jak bajka o wielokulturowości, ale przecież początki współżycia tak różnych ludzi na obcej ziemi na pewno nie były takie kolorowe.
- Na początku nie było to łatwe - istniało wiele stereotypów, na przykład mówiono, że ci z kieleckiego to złodzieje, przyjechali z „piasków” się dorobić, znowu inni to „bose Antki”, a osadnicy zza Buga to „zabugole”. To była dość skomplikowana historia wzajemnych stosunków. Jedna z moich starszych rozmówczyń z mojej rodzinnej miejscowości, pochodząca z Wołynia, powiedziała: „Nie lubiliśmy tych z kieleckiego, ale potem wszyscy i tak się pogodzili, jak przyszło do żeniaczki”. To wszystko się z czasem mieszało, zacierało i życie toczyło się dalej, a lekarstwem na waśnie była miłość.
- Jest Pani także prezeską gdańskiego oddziału Polskiego Towarzystwa Ludoznawczego i sekretarzem Sekcji Stroju Ludowego. Skoro nie było specjalnie stroju na Żuławach, to skąd te zainteresowania badawcze?
- W sprawy strojów ludowych zaangażowała mnie Anna Weronika Brzezińska, ponieważ od końca lat 40. XX wieku PTL wydaje serię „Atlas Polskich Strojów Ludowych” i jego zeszyty są poświęcone różnym regionom. Zaczęłam tam działać, publikowaliśmy w atlasie też wyniki badań dotyczących rękodzieła, w tym tkactwa na południowym Podlasiu i Lubelszczyźnie, koronki klockowej w Małopolsce czy snutki golińskiej w Wielkopolsce. Badania są okazją do różnych spotkań, współpracy z badaczkami i badaczami w terenie. Gdy byłam studentką, to wakacje bez badań terenowych nie były dla mnie wakacjami. I najlepiej spędzałam je na rowerze. Doskonale pamiętam swoje pierwsze badania terenowe - jechaliśmy na rowerach w trzydziestu kilku stopniach, asfalt się topił, a ja byłam przeszczęśliwa, że jadę na wywiad z powojenną osadniczką na Żuławach.
- Prowadziła też Pani badania na wyspie Olchon w Buriacji. Czym tam się Pani zajmowała?
- To był projekt ze Studenckiego Koła Naukowego „Mozaika” na kulturoznawstwie. Z opiekunką koła, Aleksandrą Wierucką, pojechaliśmy w 2010 roku na badania dotyczące szamanizmu wśród Buriatów na wyspie Olchon na Bajkale, ponieważ współpracowaliśmy z Uniwersytetem Stanowym w Krasnojarsku. Spędziliśmy na Syberii blisko trzy tygodnie. To było bardzo ciekawe doświadczenie, bo wodę samodzielnie czerpaliśmy z Bajkału. I różne były tego konsekwencje (śmiech).
- Nie baliście się?
- Trochę tak, ale jakoś musieliśmy sobie tam radzić przez te trzy tygodnie. To był taki mój jedyny dłuższy wyjazd na badania terenowe poza Polskę. Ciekawe doświadczenie, ale uważam, że „egzotykę” można czasem znaleźć pod własnym nosem. My, etnolodzy, patrzymy na ten świat przez takie specyficzne okulary - szukamy wyjątkowości, inności w najbliższym otoczeniu. I staramy się zarażać tym spojrzeniem także naszych studentów. Myślę, że zanim zaczęłam studiować etnologię, ten sposób patrzenia na świat był już mi bliski. Ta potrzeba poznawania świata, otwartość na drugiego człowieka, próba analizowania i interpretacji tego, co w nim inne lub podobne.
- W jaki sposób to trzecie już pokolenie powojenne daje wyraz utożsamianiu się z Żuławami?
- Są różne stowarzyszenia, m.in. Stowarzyszenie Miłośników Nowego Dworu Gdańskiego - Klub Nowodworski, które jest najstarsze. Prowadzą oni Muzeum Żuławskie - Żuławski Park Historyczny, w którym znajduje m.in. wystawa przekazana tam przez mennonitów z Holandii. Są tam też prezentowane treści już powojenne. Od kilkunastu lat jest organizowany Dzień Osadnika. Współpracujemy z nimi w ramach Uniwersytetu Gdańskiego. Jeździmy do nich ze studentami na wizyty studyjne, warsztatowe. Staram się zabierać studentów na Żuławy, żeby je poznali. Jeździmy też do Muzeum Stutthof. Więźniowie obozu w czasie wojny pracowali też u żuławskich gospodarzy. To trudna, ale ciekawa historia, coraz częściej odkrywana. Przyglądamy się też temu, co powojenne. Potrzeba kilku dekad, żeby nie powiedzieć, wieków, aby ta nowa kultura przywieziona przez powojennych osadników, miksująca się z tym, co przedwojenne, zakorzeniła się w regionie. Kolejne pokolenia nie odziedziczą wszystkiego, ale wybiorą sobie to, co modne, co im się podoba, zmodyfikują elementy kultury w przyszłości. To są mechanizmy, które my naukowo rozpatrujemy, uczymy również tego, że to naturalne, że kolejne pokolenia w różny sposób wartościują dziedzictwo.
Badania, które prowadzę w UG i w PTL ,nie ograniczają się jednak tylko do Żuław. Teraz realizujemy z lokalnymi instytucjami projekty związane z pokłonami feretronów na Kalwarii Wejherowskiej - to badania związane z niematerialnym dziedzictwem kulturowym. Czyli na Pomorzu te badania są szersze - wspieramy się, sieciujemy i chcemy rekrutować młodszych badaczy, bo ważna jest też zmiana międzypokoleniowa.
- A jaki student przychodzi do Was na studia?
- Bardzo różny: są osoby po liceum i osoby w wieku okołoemerytalnym. To są dobre studia dla osób, które wiedzą już, czego chcą od życia i mają własne pasje. Chcemy pielęgnować ich zainteresowania, dlatego zabieramy studentów na wyjazdy w teren. Dbamy, żeby spotkali się z ludźmi, którzy tworzą kulturę tradycyjną, ale i współczesną. Spektrum badań i prowadzonych u nas działań jest bardzo szerokie. Ja, przyznam, pilnuję tej tradycyjnej perspektywy, bo wiem, że o studenta etnologii pytają instytucje realizujące projekty z programów, w których trzeba poprowadzić po prostu badania etnograficzne, porozmawiać z ludźmi na przykład o hafcie czy potrawach tradycyjnych. Sama przygotowuję ekspertyzy na temat potraw regionalnych i do tych ekspertyz potrzebna jest wiedza etnologa. Uważam więc, że prowadzenie tradycyjnych badań etnograficznych jest bardzo ważne. Czasem potrzeba zrobić badania podstawowe, czyli rozpoznać dane zjawisko i je opisać. W ramach Centrum Badań nad Kulturą UG z socjologami prowadziliśmy badania rozpoznawcze miejskiego niematerialnego dziedzictwa kulturowego na zlecenie Miasta Gdańska. We współpracy z Instytutem Kaszubskim rozpoczęliśmy też badania związane z Jarmarkiem św. Dominika, żeby te praktyki wpisać na krajową listę niematerialnego dziedzictwa kulturowego. W ten projekt zaangażowani są też nasi studenci.
- To jest proces regulowany przez Ministerstwo Rolnictwa i Rozwoju Wsi. Taki produkt powinien mieć udokumentowaną przynajmniej 25-letnią tradycję. Z depozytariuszami tej tradycji trzeba przeprowadzić rozmowę, dowiedzieć się, czy rzeczywiście babcia, mama tak to wykonywały, co zapamiętali, jak wyglądał proces przygotowywania potrawy. Jako etnolog robię ekspertyzę umocowaną w źródłach, sprawdzam, czy na tym terenie przed wiekami takie pożywienie rzeczywiście było charakterystyczne dla mieszkańców. Wprawdzie w przypadku Żuław wiele z tych potraw było przywiezionych, ale jeśli funkcjonują one już wiele lat i są stale wytwarzane w ten sam sposób, to można uznać je za tradycyjne. Organem wnioskującym są zwykle koła gospodyń wiejskich i osoby prywatne, które mają udokumentowane przepisy. Dotychczas przygotowywałam głownie ekspertyzy z Powiśla, na przykład piernika staropolskiego z Powiśla czy maślanych ogórków kiszonych (tartych i zasmażanych). Na Powiślu wzdłuż Wisły kontynuowane są tradycje sadownicze, które przejęli powojenni osadnicy i produkują na przykład w Nebrowie Wielkim nalewkę ze śliwki.
- I tak apetycznie zakończymy naszą rozmowę. Dziękuję.
ZDJĘCIA:
dr Aleksandry Paprot - Wielopolskiej - fot. Bartłomiej Jętczak/UG, pozostałe - materiały własne dr Aleksandry Paprot - Wielopolskiej
kontakt dla mediów
Magdalena Nieczuja -Goniszewska
magdalena.nieczuja-goniszewska@ug.edu.pl
tel: 501863204
tel: 725991101
informacje o firmie
kontakt dla mediów
Magdalena Nieczuja -Goniszewska
magdalena.nieczuja-goniszewska@ug.edu.pl
tel: 501863204
tel: 725991101