Keatingami bądźmy
Życie i uczenie się to jedno i to samo
Kiedy człowiek się rodzi, w zasadzie nic nie kuma. Odczuwa, ale nie kuma. Jednakże zgromadzony w naszym gatunku potencjał poznawczy bardzo szybko zaczyna się aktywować. Przez dwa pierwsze lata życia dziecko jest jedną wielką gąbką chłonącą wszystko, co je otacza, zrywa z drzewa poznania każdy możliwy element, a dzieje się to dzięki wychodzeniu przezeń do świata każdym nowym zdobytym ruchem i doznawaniu go wszystkimi zmysłami. Później pojawiają się już zalążki myślenia i mimo że dziecko nie jest w stanie przeprowadzać jeszcze operacji umysłowych, w tym przedoperacyjnym okresie łapie już powiązania między elementami rzeczywistości. I nawet jeśli robi to jeszcze niedoskonale – co poznajemy po tym, że na przykład mówi, że słońce przesuwa się po niebie, żeby pilnować dzieci i czuwać, żeby nic sobie złego nie zrobiły – to jednak poznaje, wiąże, rozkminia na ile tylko może, zadaje mnóstwo pytań, wszystko je ciekawi. Dziecko nie ma świadomości, że poznaje, że zdobywa wiedzę i doświadczenie, że zaczyna rozumieć coraz lepiej świat, ono po prostu zdobywa wiedzę i doświadczenie i zaczyna coraz lepiej rozumieć świat. I wtedy kończy się okres tej pasji i zdumienia światem. Dzieje się to w dniu, w którym przekracza próg szkoły.
Rodzimy się ciekawi, a potem idziemy do szkoły
Nagle, choć nie zawsze od razu, okazuje się, że ten fascynujący, złożony i piękny świat poznawać trzeba, wręcz należy. To jest tak, jakby jeść ulubione ciasto czekoladowe i czerpać z tego przyjemność, a potem znaleźć się w innej rzeczywistości, w której rozliczają nas z tego, czy zjemy wystarczającą ilość tego ciasta, czy zjemy je w odpowiednim czasie, czy zjemy je w odpowiedni sposób… Cóż, w takiej sytuacji jedzenie ciasta staje się męczarnią, zresztą kto widział film Matylda, ten może sobie to nie tylko wyobrazić, ale wręcz przypomnieć.
Szkoła, rozumiana jako instytucja, czar opowieści przekształca w konieczność jedynej poprawnej analizy i interpretacji dzieł albo pamiętania dat, magię rozwiązywania zagadek sprowadza do konieczności wyuczenia się wzorów i schematów rozwiązywania zadań, fascynujący świat Matki Natury sprowadza do wykuwania budowy strunowców. Tam, gdzie dziecko mogłoby się jarać tworzeniem tajemniczych eliksirów, ma do zapamiętania określoną liczbę sposobów otrzymywania soli, tam, gdzie mogłoby rozwijać swoją ekspresję twórczą, dostaje ocenę dostateczną za niewystarczającą estetykę rysunków albo fałszowanie hymnu.
I tak, z rozpoczęciem każdego roku szkolnego, szkoła zaczyna przypominać ciążę, bo czeka nas dziewięć miesięcy, ale mdlić nas zacznie już po dwóch tygodniach. I tak, po każdym roku, zacznie być przedmiotem do jak najszybszego zapomnienia w czasie wakacji, choć nie zawsze to się uda, bo możemy nie móc opędzić się od syndromu stresu pourazowego. A od września czeka nas retraumatyzacja, kolejne bezsensowne wtaczanie głazu na szczyt góry, który i tak spadnie. Jesteśmy jednak w nieco lepszej sytuacji niż Syzyf – po kilkunastu latach głaz zniknie, choć reperkusje jego pchania będą się ciągnąć za nami przez całe życie.
Obraz doprawdy straszny. Niestety nie pochodzi on z horroru, tylko jest codziennym doświadczeniem przeogromnej grupy uczniów i uczennic.
I wtedy wchodzi On
To trwa jednak do czasu. Do czasu, gdy w więzieniu, jakim jest system, pojawi się John Keating. W momencie wtargnięcia Keatinga do szkoły, wszystko przewraca się do góry nogami. Nagle mur Muszę-się-tego-nauczyć-na-sprawdzian rozpada się i pojawia się łąka, którą porastają kwiaty Ale-to-jest-mega. Nagle edukacja przestaje być czymś katorżniczym, a wiedza nie kojarzy się już z kamieniem, który próbujemy zmielić w młynku do mielenia zwanym naszą pamięcią. Wiedza staje się czymś „wow”, co wchodzi samo, bo zostaje odsłonięta jej magia. Już nie zdobycie ocen, tylko scire propter ipsum scire – wiedza dla samej wiedzy – staje się głównym motorem poznania.
John Keating może uczyć każdego przedmiotu, nie tylko literatury. Ujmując rzecz w kategoriach uniwersum Harry’ego Pottera, wiedza o społeczeństwie, historia i filozofia mogą być dla niego obroną przed współczesną czarną magią, jaką jest ignorancja, biologia może być dla niego połączeniem zielarstwa i opieki nad magicznymi stworzeniami, chemia wspomnianą już lekcją eliksirów, a fizyka zajęciami w klasie centaura Firenza, która zamiast sufitu miała rozgwieżdżone niebo. Na lekcje Keatinga czeka się z utęsknieniem, czasami przychodzi się na nie specjalnie do szkoły.
Ale to nie z powodu żaru wiedzy i nietypowych metod nauczania Keating kruszy kajdany, które nakłada na nas szkoła. Szkoły roją się od showmanów, którzy zaciekawiają, rozbawiają, ale nie cieszą. Keating robi coś znacznie bardziej fundamentalnego, coś, co pokazuje, że zna swoją profesję dogłębnie i najlepiej, jak tylko się da. Keating jest obecny. Keating swoim wychowankom towarzyszy. Keating w przeciwieństwie do reszty kadry naprawdę interesuje się uczniami. Keating współdzieli z młodym człowiekiem radości i smutki. Keating słucha, a szczególną detekcją obdarza emocje. Keating spaja, integruje i jednoczy. Keating widzi w człowieku to, czego on nie widzi w sobie, wierzy w niego bardziej niż on sam w siebie. Młody człowiek jest dla niego niczym bryła marmuru dla starożytnego rzeźbiarza, w której mistrz widzi wspaniałe dzieło sztuki.
Ale Keating nie wystarczy
Pod koniec XIX wieku Edwin Abbott napisał bardzo intrygującą powieść Flatlandia czyli Kraina Płaszczaków. Jej bohaterowie żyli w dwuwymiarowym świecie i nie byli w stanie spostrzegać obiektów trójwymiarowych. Kula przechodząca przez płaszczyznę dla Płaszczaków to tylko punkt, który rozszerza się aż do koła, a potem staje się znowu punktem i znika. Keating pracuje w Krainie Płaszczaków, ale sam jest trójwymiarowy i nie ma problemu z tym, żeby widzieć trójwymiarowych wychowanków. Tam, gdzie Płaszczaki dostrzegają tylko i wyłącznie spłaszczoną tożsamość młodego człowieka, sprowadzającą się do tego, jak się uczy i czy trzyma dyscyplinę, tam Keating widzi całość osoby ludzkiej, z jej marzeniami i lękami, radościami i smutkami, euforiami i apatiami, miłościami i przyjaźniami, pasjami i zachwytami. Ale tak jak pozostała kadra widzi spłaszczonych uczniów, tak widzi też spłaszczonego Keatinga. Dla nich to po prostu wariat, narcyz, wichrzyciel.
I dlatego o ile pojawienie się Keatinga jest niczym pierwsza gwiazdka na wigilijnym niebie, nie jest on Bożym Narodzeniem: nie wypełnia on ostatecznie całego życia młodego człowieka, który – paradoksalnie – z powodu Keatinga będzie jeszcze mocniej doświadczał w swym życiu pustki, samotności i poczucia bezsensu. To się wydaje niepojęte, ale jest powszechnym doświadczeniem. Bardzo często, gdy do troszczącej się o fizyczne i emocjonalne bezpieczeństwo swoich uczniów szkoły trafia młody człowiek, który wcześniej, w poprzednich szkołach nie miał łatwego życia, można zaobserwować, że to dziecko po jakimś czasie emocjonalnie się rozsypuje. Wiele osób zachodzi w głowę – jak to możliwe?
Jest taka zabawka, bączek, którą wielu z nas pamięta z dzieciństwa. Bączek działa tylko wtedy, gdy się kręci. Gdy bączek kręcić się przestaje, upada. Każdy z nas, jeśli musi sobie radzić z opresyjnym systemem władzy, długo trzyma twardo zaciśnięte zęby. W momencie, gdy się z opresji wyzwoli, zaczyna pękać. Upada. Dlatego że może. Dlatego że w końcu nie musi udawać, nie musi ciągle mieć się na baczności. Rację miał zatem ten, kto pierwszy zauważył, że nie płaczą słabi. Płaczą ci, którzy zbyt długo musieli być silni. To jest płacz podobny do płaczu osoby, której w końcu odnalazł się zaginiony bliski. Ta osoba w końcu może pozwolić sobie na szloch, po części szloch szczęścia, po części ulgi, a po części wołania o zaopiekowanie się teraz nią.
Młody człowiek w relacji z Keatingiem zaczyna mieć nadzieję. Nadzieję, że świat nie jest zły, że może nawet jest całkiem dobry. Nadzieję, że inni dorośli są lub mogą być podobni do jego ukochanego nauczyciela. Nadzieję na to, że wszystko może być lepsze, że można żyć pasją, przyjaźniami. Zaczyna wierzyć w siebie i w innych, w przyjaźń, solidarność, troskę i miłość. Nie, Keating nie jest idealny, ale jest wystarczająco dobry, aby w to wszystko zacząć wierzyć.
Ale jeden Keating wiosny nie uczyni. Jeżeli będzie jedyną zmianą, młody człowiek znajdzie się w opisanej przez Alberta Camusa sytuacji, w której dozna okrutnego absurdu – jego wołanie będzie spotykać się z milczeniem świata. I to tego świata, któremu nie wolno milczeć. A jednak milczy. Przy tak podniesionej przez nauczyciela poprzeczce dobroci, przy tak kontrastowo podniesionej przez rodziców poprzeczce nieliczących się z dzieckiem wymagań, w tak skrajnych przypadkach młody człowiek może podzielić los Neila. Nie dlatego że jest słaby, tylko dlatego że nie jest już w stanie być silny w świecie, w którym nie doświadcza prawdziwej, bezinteresownej miłości rodziców.
Kapitanie mój, Kapitanie!
To może Keating jest niepotrzebny? Może jest wręcz niebezpieczny? Może faktycznie jest tylko wichrzycielem i mąciwodą, przez którego uczniowie mają nierealne standardy dobra, relacji, przyjaźni, szacunku, miłości, edukacji… Nie, stop.
Keatingowie są naszą jedyną nadzieją, żeby ten świat mógł czekać na lepsze jutro, ba, na jakiekolwiek jutro. Bo oni tak naprawdę nie zmieniają świata. Oni zmieniają wychowywanych przez siebie ludzi, którzy zmieniają świat.
Dlatego jeżeli jesteś Keatingiem, albo jeżeli chcesz być Keatingiem, proszę, bardzo Cię proszę, nie wahaj się. Tak, to nie będzie łatwe, ale będzie wspaniałe i wypełni Twoje życie sensem ponad miarę, takim sensem, którego nie można porównać do czegokolwiek innego. Owszem, Płaszczaki będą rzucać Ci kłody pod nogi, ale dzięki temu nauczysz się skakać przez płotki.
A w końcu może zrozumiesz, że Płaszczaki to są ci, którzy nigdy nie mieli nikogo, za kim mogliby zawołać „Kapitanie mój! Kapitanie!”.
Stań się Kapitanem także dla nich, dobrze? Im bardziej Cię nienawidzą, tym bardziej krzyczą, jak bardzo jesteś im potrzebny. Ale w skali makro Kapitanów potrzebujemy więcej. Jedna gwiazdka jest wyczekiwana w Wigilię, to prawda, ale tylko rozgwieżdżone niebo oświetli nam drogi wśród pustkowi i ciemności. Dlatego proszę, Keatingami bądźmy. Wszyscy. Nie trzeba uczyć eliksirów ani zielarstwa. Wystarczy być. Bo uczniowie zapomną, co od Ciebie w sali szkolnej usłyszeli, ale nigdy nie zapomną, że czuli się przy Tobie ważni, docenieni, wysłuchani i potrzebni.
Dziękuję mojej Uczennicy, Agnieszce Grzegowskiej, która jest tak naprawdę Meridą Waleczną, za inspirację podczas pisania tego tekstu, a także za to, że kiedyś stworzyła dzieło będące kolażem czterech wyciętych z gazety słów: „Filozof umrze, filozofia nie”. Dzięki temu jednemu zdaniu zrozumiałem więcej niż podczas kilku lat studiów.
Przemysław Staroń – psycholog, nauczyciel, trener. Wykładowca Uniwersytetu SWPS i współzałożyciel Centrum Rozwoju Jump. Nagrodzony przez Komisję Europejską twórca międzypokoleniowego Zakonu Feniksa, tutor wielu finalistów i laureatów Olimpiady Filozoficznej. Fan kreatywnego nauczania, twórca pracowni #utrzy. Jako prekursor wykorzystania Snapchata w edukacji nazywany profesorem Snapem. Nauczyciel Roku 2018.