Okiem Obserwatora: Stowarzyszenie Umarłych Poetów
Z ogromnym zaciekawieniem szedłem na najnowszą sztukę przygotowaną w Och-Teatrze. Panuje opinia, że specjalizuje się on w repertuarze raczej lekkim i mającym poprawić humor widzom. Ważne, że widz przychodzący do tego teatru ma gwarancję, iż obcować będzie z doskonałymi komediami, humorem na wysokim poziomie i żartami raczej lekkimi, niż topornymi. Oczywiście, że w repertuarze nie znajdują się wyłącznie takie sztuki, ale faktem jest, że są one w przewadze. A tu raptem "Stowarzyszenie Umarłych Poetów", w reżyserii Piotra Ratajczaka. Gdy dowiedziałem się o pracach nad tą sztuką, dostrzegłem wiele powodów, dla których tę inscenizację nazwałbym maksymalnie trudną do realizacji. Wymienię tylko kilka:
- Ten najoczywistszy to fakt, że bazą jest książka i film, które na całym świecie cieszą się zasłużona sławą tzw. kultowych i siłą rzeczy "Stowarzyszenie Umarłych Poetów" Ratajczaka będzie z nimi porównywane. A poprzeczka wywindowana jest na niebotyczną wysokość. Dość przypomnieć, że film Petera Weira z 1989 był nominowany do Oskarów w czterech kategoriach: najlepszy scenariusz oryginalny (Tom Schulman); najlepszy aktor pierwszoplanowy (Robin Williams); najlepszy film (Paul Junger Witt, Steven Haft, Tony Thomas); najlepszy reżyser (Peter Weir) i zdobył jedną statuetkę - za najlepszy scenariusz oryginalny. Ciekawostką jest to, że mało kto o tym pamięta, natomiast panuje ogólne przekonanie, iż Oskara otrzymał Robin Williams. To tylko świadczy o tym jak fenomenalną rolę zagrał ten znakomity aktor, który w swoim portfolio miał wiele innych genialnych ról, ale panuje powszechne przekonanie, że Oskarem został nagrodzony za tę właśnie rolę. Wiadomo, że film rządzi się innymi prawami i stwarza nieporównywalnie większe możliwości twórcom niż przedstawienie teatralne. A publiczność i tak je porównuje. A więc warszawscy twórcy musieli wymyślić na sztukę jakiś sposób. I wymyślili ale o tym za chwilę.
- Można przyjąć, że w "Stowarzyszeniu Umarłych Poetów" są dwa przeciwstawne obozy i czterech głównych bohaterów, po dwóch w każdej ze stron. Pierwszy obóz to: dyrektor (przerażająco, znakomity Mirosław Kropielnicki) i ojciec jednego z uczniów; drugi obóz to: nowy nauczyciel i grupa uczniów. Jeżeli chodzi o film, to faktycznie, został on całkowicie zdominowany przez Robina Williamsa i w zbiorowej pamięci istnieje jako fenomenalna rola jednego aktora, do "podbicia" której służą wszystkie inne postacie. W spektaklu Ratajczaka z tą legendą mierzy się Wojciech Malajkat. Rola Johna Keatinga (nauczyciela), to podwójne wyzwanie dla Malajkata. Bo oczywiste, nieuchronne porównanie z Robinem Williamsem, ale również fakt, że Malajkat od bardzo wielu lat jest wykładowcą akademickim, a w obecnej kadencji (2016/2020) nawet Rektorem Akademii Teatralnej im. Aleksandra Zelwerowicza, w Warszawie. Dla J.M. Rektora takie wystawienie się na strzał nie tylko "zwykłych" widzów i recenzentów, ale w głównej mierze swoich uczniów (studentów), to ogromne wyzwanie! Po spektaklu, jestem pod ogromnym wrażeniem lekcji jaką im udziela Jego Magnificencja. To naprawdę wielka szkoda, że najpierw obowiązki dyrektorowania w innym warszawskim teatrze, a obecnie wielce zaszczytna rektorska funkcja, uniemożliwia mu częstsze występy na deskach teatralnych!
- Trzecie niebezpieczeństwo dostrzegłem w zaskakująco realnym i dosłownym (niestety!) odniesieniu do naszych współczesnych czasów, tzn. do sytuacji w naszym szkolnictwie ale również do dzisiejszej rzeczywistości w Polsce. W sztuce - jak przypomniałem wyżej - są dwa obozy:
- pierwszy to skostniałe formacje (dyrektor szkoły i ojciec jednego z uczniów) dążące do, a właściwie już posiadające władzę absolutną, oczywiście powołujące się na wzniosłe cele, tradycje i świetlaną przyszłość, a przede wszystkim hałaśliwie głoszące wszem i wobec, że działają tylko i wyłącznie dla dobra tych którymi rządzą (w sztuce uczniów);
- drugi to inaczej myślący lider (nauczyciel), który stara się uświadomić swoim uczniom, że można żyć inaczej, a nie tylko w świecie nakazów, zakazów, kar i poczucia winy. Czyli uczy młodych, że można żyć w sposób wolny, tzn. samodzielnie myśleć, mieć własne zainteresowania, marzenia, czy pasje i dążyć do ich realizacji. Uświadamia im, że to nic złego i że mają do tego prawo, a naprawdę źle postępują ich protagoniści. Wielkość nauczyciela polega na tym, że nie przekazuje tej wiedzy jako prawdy objawionej, którą słuchacze mają przyjąć na wiarę, bo jest głoszona ex cathedra, tylko metodą podchwytliwych ale równocześnie inspirujących pytań, stara się pobudzić tresowane do tej pory mózgi, do samodzielnego myślenia. Osiąga sukces. Młodzi stają się samodzielnie myślącymi bytami, mającymi oczywiście całe mnóstwo wątpliwości, ale równocześnie nie przyjmującymi już bezkrytycznie podsuwanych im przez dotychczasowych mentorów rozwiązań (szkołę w osobie dyrektora, czy rodziców - w sztuce reprezentowanych przez jednego ojca, ale z rozmów wynika, że w innych rodzinach sytuacja jest bardzo podobna), znających i stosujących tylko jedną metodę, to jest - proszę mi wybaczyć, ale to jest chyba najbardziej adekwatne określeni - "zamordyzm".
Jak więc widać twórcy mieli do rozwiązania wiele problemów nie tylko natury artystycznej. Najważniejsze było znalezienie pomysłu na przeniesienie tak różnorodnego materiału na deski Och-Teatru, gdzie widownia usytuowana jest z obydwu stron sceny i praktycznie nie ma żadnej infrastruktury teatralnej: sztankietów, zapadni, kurtyny, prawdziwych kulis itd. Te specyficzne warunki zmuszają kolejnych twórców do super kreatywności. Nie mogą sobie pozwolić na "podkręcenie", czy inne "czary, mary", typu oszałamiające efekty sceniczne.
Po obejrzeniu III generalnej, muszę przyznać się, że okazałem się człowiekiem małej wiary. Po wszystkich moich wcześniejszych wątpliwościach nie pozostał nawet najmniejszy ślad. Efekt przerósł moje najśmielsze oczekiwania.
Scenografia jest ascetyczna. Po jednej stronie kawałek pochylni ze skateparku, po drugiej mini widownia, a po środku duże biurko z krzesłem i klika uczniowskich stoliczków z krzesełkami. W zależności od sytuacji ta przestrzeń funkcjonuje jako klasa, bądź gabinet dyrektora, jaskinia, a nawet jako usiana naturalnymi przeszkodami droga do tej jaskini. Cały spektakl składa się ze scen granych przy "normalnych" światłach, a gdy tak wynika z akcji, włącza się głośna przebojowa muzyka, światła zmieniają się (na dyskotekowe), a uczniowie zaczynają wykonywać skomplikowane układy choreograficzne, np. imitujące przedzieranie się przez leśne ostępy. Jednak mnie zachwyciły inne sceny synchroniczne, te w których chłopcy "zakuwają", siedząc przy swoich ławkach. Perfekcja i uczta dla oczu i uszu! W ogóle znakomitym pomysłem jest potraktowanie wszystkich uczniów, jako jednego organizmu. Oczywiście, jak każdy organizm składa się z różnych części, tak i tu każdy z chłopaków jest inny i te różnice między nimi są mocno wyeksponowane. Ale sceny zbiorowe, gdy cała klasa wykonuje różne układy choreograficzne jak jeden organizm, są rewelacyjne! Każdy z uczniów ma do wygrania swoje pięć minut i to po kilka razy i każdy wykorzystuje je maksymalnie. Wszyscy są na równych prawach, jednak wątek Neila poprowadzony jest trochę inaczej. Aktor grający go, ma podwójna rolę - tę "normalną", jako jeden z uczniów i jako postać Puka, w granej przez niego inscenizacji szkolnej. I tu duże brawa dla Macieja Musiała. Znakomicie gra zarówno nieszczęsnego syna koszmarnego, patologicznie autorytarnego ojca (bardzo dobry Paweł Pabisiak), jak i postać Puka. Dla zachęty można przypomnieć tu fakt, iż był już inny polski aktor, który całe życie chwalił się tą właśnie rolą, którą grał u progu swojej kariery i za którą dostał swoje pierwsze teatralne wyróżnienie (Tadeusz Łomnicki - Puk w "Śnie nocy letniej" Williama Szekspira, reż. Bronisław Dąbrowski, lipiec 1947, Teatr Śląski im. S. Wyspiańskiego, w Katowicach).
Reasumując: "Stowarzyszenie Umarłych Poetów" w Och-Teatrze, w reżyserii i opracowaniu muzycznym Piotra Ratajczaka jest znakomitym spektaklem. Ogromna, wręcz fundamentalna w tym zasługa pozostałych twórców, tzn.: Bartosza Wierzbięty (tłumacz tekstu), Arkadiusza Buszko (choreografia), Marcina Chlandy (scenografia i światło) i Marii Marcinkiewicz-Górnej (dramaturgia).
Aktorów chwaliłem już wcześniej, a teraz wymienię wszystkich nie tylko jako odtwórców, ale również jako pełnoprawnych twórców tego wydarzenia artystycznego: Weronika Łukaszewska; Adrian Brząkała, Mirosław Kropielnicki, Wojciech Malajkat, Maciej Musiał/ Maciej Musiałowski, Paweł Pabisiak, Radomir Rospondek, Jakub Sasak, Aleksander Sosiński, Jędrzej Wielecki
A na koniec mała refleksja, pozornie nie mająca nic wspólnego z opisaną wyżej sztuką.
Film Petera Weira powstał w 1989 roku i od tego momentu, również dzięki poruszanemu problemowi, uznawany jest na świecie za bardzo ważny. W Polsce również. A jestem ciekaw ile osób pamięta, że piętnaście lat wcześniej, w Polsce powstał bardzo podobny film. Ten sam temat. Szkoła, w której obowiązują sztywne zasady, patologiczna dyrekcja, tresowani uczniowie i pojawiający się w tym towarzystwie młody nauczyciel, który wywraca wszystko do góry nogami, dzięki czemu zdobywa uwielbienie uczniów. No i kończy się prawie tak samo. Prawie, bo w "Stowarzyszeniu..." nauczyciel przegrywa materialnie, ale zwycięża moralnie, a w "Brodzie", w reżyserii Andrzeja Konica [1974 r., w roli nauczyciela Kulaka - Witold Dębicki], przegrywa wszystko.
Naprawdę, w kulturze wcale nie musimy uważać się za zaścianek, a najlepszym tego dowodem jest "Stowarzyszenie Umarłych Poetów" w Och-Teatrze, w reżyserii i opracowaniu muzycznym Piotra Ratajczaka.